Czasami duszę się w tym swoim życiu.
Czasami przeklinam, na czym świat stoi.
Płaczę w poduszkę, mam dość, wciąż wydaje mi się, że robię „za mało, za wolno, za cicho”.
A ja już chciałabym spać w tym Wolnym Domu.
Już chciałabym co rano wychodzić z kawą na moje łąki.
Witać gości. Na parę miesięcy zamykać porządnie drzwi i jechać w podróż.
Już chciałabym tam być, bo i po co muszę być tutaj?
A później przypominam sobie, skąd zaczynałam.
Gdzie byłam te dwa lata temu, gdy myśli o domu dopiero zaczynały kiełkować.
Gdzie byłam pięć lat temu, jaka pogubiona, niepewna, tłamszona przez siebie i przez tego, kogo wydawało mi się, że kocham.
Zaczynam myśleć, skąd przyszłam, a nie dokąd idę.
Jaką drogę już pokonałam, a nie ile jeszcze przede mną.
Gdy tak analizuję to, co było i to co jest, widzę ten ogromny progres, zmianą, wzrastanie, rozkwitanie. Widzę to, ile się już nauczyłam. Tak pięknie mówił antyczny filozof: „Nie psuj tego, co masz, pragnąc tego, czego nie masz. Pamiętaj, że to, co masz, było kiedyś tym, na co miałeś nadzieję”.
Wówczas pokornie chylę głowę.
Policzki schną, serce się rozpromienia.
Dobrze jest złapać odpowiednią perspektywę, dać sobie przestrzeń, zrozumieć, że nic się tu nie dzieje bez przyczyny.
Bo skoro w przeszłości wszystko miało swój sens, to dlaczego obecnie miałoby być inaczej?
Skoro w ostatnich latach byłam taka dzielna i tak się zmieniłam, urosłam tak bardzo, to może warto być dumną i wdzięczną za to, co było, a nie wiecznie wymagać od siebie tego, co „mogłoby być”? Jest to, co ma być i to jest dużo. Łapię oddech, buduję dystans. Widzę włożoną pracę i już nie karzę się za to, co robię. Bo to nie jest „za mało”, to jest tyle, na ile stać mnie dzisiaj i na ile świat mi pozwala w sobie tylko znanym tempie.
Widząc, jaką drogę przeszłam, wiem, że nie startuję z punktu zero. On był dawno temu, a ja dałam z siebie wszystko, by być dzisiaj tu, gdzie jestem. W odpowiednim momencie dojdę tam, dokąd dążę.














